Poprzedni
Następny

5 twarzy Stinga, czyli muzyczne metamorfozy

19 listopada Sting zaprezentował fanom swój 15 solowy album studyjny, zatytułowany "The Bridge". W ciągu trwającej pół wieku kariery brytyjski artysta przerzucał mosty między wieloma odmiennymi stylistykami muzycznymi. Oto artystyczna droga Stinga, którego prawdziwe imię i nazwisko to Gordon Sumner, w pigułce.

NAD C 700

Syn mleczarza z miasteczka Wallsend w północno-wschodniej Anglii od dzieciństwa przejawiał zainteresowanie muzyką. Zanim jednak stał się sławnym na cały świat Stingiem, przez trzy lata uczył angielskiego w jednej z prowincjonalnych szkół, pracował też na budowie i jako kontroler biletów autobusowych.

Jazzman z prowincjonalnych klubów

Jego pierwszą muzyczną miłością był jazz. Wieczorami i w weekendy grywał w lokalnych klubach, ucząc się fachu od starszych kolegów. Gdy pod koniec lat 70. przeprowadził się do Londynu, przekierował swe zainteresowania w stronę święcącego wówczas triumfy punk rocka, którego echa słychać we wczesnych nagraniach grupy The Police, którą założył wraz z perkusistą Stewartem Copelandem i gitarzystą Andym Summersem.

Gwiazda rocka z domieszkami

Do połowy lat 80. Sting był rockmanem pełną gębą, choć w piosenkach The Police pobrzmiewały też inne gatunki, np. reggae. Wielkie przeboje takie jak "Roxanne" czy "Every Breat You Take" oraz unikatowe brzmienie zespołu sprawiły, że Policjanci znaleźli rzesze naśladowców w wielu zakątkach świata (wystarczy posłuchać pierwszych płyt Lady Pank czy Perfectu).

Gdy drogi muzyków The Police rozeszły się, lider grupy rozpoczął solową karierę. Na debiutanckiej płycie "The Dream of the Blue Turtles" odkurzył młodzieńcze fascynacje jazzem – do jej nagrania zaprosił wybitnych przedstawicieli tego gatunku, takich jak saksofonista Branford Marsalis czy pianista Kenny Kirkland. Nie stworzył jednak przy tym albumu dla garstki koneserów, lecz zestaw przebojowych utworów w jazzowej oprawie, po raz kolejny o kilka kroków wyprzedzając konkurencję.

W ramach podobnej stylistyki Sting poruszał się przez kolejne dwie dekady. Czasem zanurzał swe piosenki w popowym sosie, innym razem doprawiał je szczyptą bluesa, muzyki klasycznej czy world music, generując kolejne, coraz bardziej bezpieczne hity w sam raz na antenę radia dla całej rodziny.

Świąteczno-renesansowy pieśniarz

Tymczasem w 2006 roku ukazał się album "Songs from the Labyrinth", niepodobny nie tylko do wcześniejszych dokonań tego artysty, ale w ogóle niczego, co w tamtych czasach można było znaleźć na listach przebojów. Zawierał on pieśni XVI-wiecznego angielskiego kompozytora Johna Dowlanda, a głównym instrumentem wykorzystanym przy jego nagraniu była lutnia. Sting zaprosił do współpracy Edina Karamazova, bośniackiego wirtuoza tego instrumentu, a dodatkowo sam nauczył się grać na lutni, aby dołożyć od siebie kilka dźwięków. W ten sposób były wielbiciel punk rocka dołączył do grona wykonawców muzyki renesansowej.

Nie mniej zaskakująca okazała się kolejna płyta Stinga, "If on a Winter's Night...", wydana w 2009 roku. Tym razem artysta wziął na warsztat tradycyjne kolędy, pastorałki i pieśni kojarzące się z zimą. Część z nich miała kościelne korzenie, inne pochodziły z archiwów muzyki ludowej, ale nie było wśród nich tak oczywistych utworów, jak "Silent Night", "White Christmas", a tym bardziej "Lulajże, Jezuniu". Mimo to album osiągnął w Polsce poczwórnie platynowy status, co oznacza, że albo polscy fani Stinga są wyjątkowo lojalni albo po prostu artysta posiadł sztukę przemiany w szlachetny kruszec wszystkiego, czego się tknie.

Skok do filharmonii

Po odhaczeniu tematów zimowo-świątecznych Stingowi przyszła ochota na flirt z filharmonią. Wybrał więc zestaw swoich ulubionych utworów w dotychczasowej kariery (zarówno tej solowej, jak i z The Police) i nagrał je na nowo w słynnym studiu przy Abbey Road w Londynie z towarzyszeniem Royal Philharmonic Concert Orchestra, nazywanej "brytyjską orkiestrą narodową". W efekcie powstał album "Symphonicities" wydany w 2010 roku przez szacowną wytwórnię Deutsche Grammophon.

Po odtrąbieniu kolejnego sukcesu komercyjnego i odbyciu światowej trasy promującej symfoniczną płytę, artysta kolejny raz wrócił do korzeni, tym razem rockowych. Z okazji 25-lecia solowej kariery udał się na tournée "Back to Bass", które trwało prawie dwa lata. Sting znów był obnażonym od pasa w górę dzikusem z gitarą basową, wykrzykującym do mikrofonu swoje "Roooooxaane!".

Statek w musicalowej przystani

Wkrótce jednak się uspokoił i zabrał się za tworzenie… musicalu opartego na własnym życiu, począwszy od jego skromnych początków w mieście Wallsend. Premiera "The Last Ship" odbyła się w lipcu 2014 roku w Chicago, niecały rok po ukazaniu się albumu o takim samym tytule, zawierającego piosenki wykorzystane w musicalu lub zainspirowane nim.

Ostatnim jak dotąd owocem twórczego ADHD Anglika jest jego płyta "The Bridge", wydana 19 listopada tego roku. To taki Sting w pigułce – oczywiście na albumie nie ma renesansowych pieśni, ani pastorałek, jest za to solidna dawka ładnych piosenek, w których słychać zarówno rockowy pazur, jak i melancholię znaną z jego wcześniejszych przebojów w rodzaju "Fragile" czy "Shape of My Heart".

Miesiąc przed wydaniem "The Bridge" Sting skończył 70 lat. To dość poważny wiek jak na rockandrollowca, tyle że były lider The Police nigdy nim tak naprawdę nie był. Słynie z dbania o zdrowie, od lat regularnie uprawia jogę i w niczym nie przypomina stetryczałego staruszka. Całkiem możliwe, że w głowie świta mu już kolejny muzyczny projekt, którym zaskoczy świat.  



Poprzedni
Powrót do aktualności
Następny

Polecane

Umów się na prezentację w salonie

W każdym z naszych salonów znajduje się sala odsłuchowa, w której w miłej atmosferze zaprezentujemy Ci brzmienie wybranego przez Ciebie sprzętu audio.

Umów się na spotkanie

Zobacz listę salonów

Umów

Top Hi-Fi & Video Design

Salony firmowe

Salony firmowe

Top Hi-Fi & Video Design: