Ponieważ jesień jeszcze rozpieszcza nas słońcem, postanowiliśmy przenieść się w czasie i przestrzeni – do słonecznej i szczęśliwej Kalifornii końca lat siedemdziesiątych. Ale czy faktycznie jest tam pięknie i radośnie, czy jest w tym wszystkim może jednak solidna dawka jesiennej depresji? Sprawdźmy!
(fot. jeaneeem, na bazie licencji Creative Commons Attribution 2.0 Generic)
Ponadczasowy przebój The Eagles, „Hotel California”, jest często postrzegany jako piosenka o błogim spokoju – wszak opisywany hotel to „takie przecudowne miejsce” („Sucha lovely place”). Jednak historie, które zainspirowały tekst tego utworu nie należą do najbardziej radosnych, a sama interpretacja tych spokojnie i nastrojowo wyśpiewywanych słów też nie nastraja szczególnie optymistycznie.
Podróż do piekła?
Ten kontrowersyjny tekst opowiada o doświadczeniu człowieka, który przybywa – wyczerpany długą podróżą – do hotelu, w którym pierwsze, co czuje, to dyskretny zapach marihuany („colitas”). Mężczyzna jest następnie przywitany przez tajemnicza i atrakcyjną kobietę, która oświetla mu drogę przez korytarz światłem świecy. Z mroków hotelowego korytarza słychać powitalne szepty niezidentyfikowanych lokatorów… Sam bohater zastanawia się, czy miejsce to okaże się niebiańskie, czy też może czeka go piekielna niespodzianka. Ale surrealistyczne otoczenie i tajemnicze szepty zdają się zapowiadać katastrofę – okazuje się, że wszyscy niewidzialni goście są więźniami Hotelu California i raczej nie mają z niego żadnej drogi ucieczki. Choć pozornie trwa tu zabawa, niekończąca się rozkosz lenistwa i relaksu – te wakacje zapowiadają się na całą wieczność. Ta historia, opowiedziana zgrabnym tekstem autorstwa (głównie) Glenna Freya, jest oczywiście przejmującą metaforą. Opowiada o życiu w świecie blasku i blichtru – tylko pozornie szczęśliwym.
– Można powiedzieć, że to piosenka o utracie niewinności. To taka nasza interpretacja high-life w Los Angeles. To w zasadzie tekst o mrocznej zgniliźnie amerykańskiego snu i o pewnym przesycie, wszechobecnym w Ameryce – sporo o nim przecież wiemy – opowiadał o znaczeniu tekstu Don Henley.
To także Henley wymyślił tytuł piosenki. Zespół często stacjonował w hotelu Beverly Hills i to hotelowe życie – pełne blasku, ale czasem również niespiesznie toczące się obok – zainspirowało pomysł.
Życie w krzywym zwierciadle
O pułapkach codzienności muzycy The Eagles wiedzieli sporo – z tym w końcu wiąże się bycie gwiazdą rocka w latach siedemdziesiątych. Co prawda, gdy mowa o szaleństwach członków rozmaitych grup, słyszymy raczej o ekscesach w wykonaniu członków Led Zeppelin, Black Sabbath, czy The Who, ale gitarzysta The Eagles, Joe Walsh dzielnie dotrzymywał im kroku. Znany był ze sprawiania kłopotów w hotelach i restauracjach, a koledzy z zespołu często na próżno usiłowali hamować jego destrukcyjne zapędy.
– Mieszkałem w różnych hotelach i często pozostawiałem po sobie ruinę, łącznie z rozwalonymi ścianami. Nie obchodziło mnie nic, za wszystko płacili moi księgowi – wyznawał rozbrajająco Joe Walsh. Te słowa stały się zresztą częścią jego piosenki „Life’s Been Good”. Sława i chwała nierzadko prowadzą przecież do moralnej zgnilizny. Słynna jest historia o tym, jak Joe Walsh do spółki z Johnem Belushim („Blues Brothers”) zdemolowali w Chicago hotel Astor Towers. Rachunek za szkody wyniósł prawie trzydzieści tysięcy dolarów. Zepsucie postępowało.
Glenn Frey i Don Henley co prawda tolerowali destrukcyjny wpływ Walsha na przebieg tras koncertowych zespołu, ale gdy w końcu zdarzyła się okazja, by napisać, co znaczyło dla nich życie w drodze, wykorzystali te doświadczenia i opisali lirycznie właśnie w utworze „Hotel California”. Amerykańska zgnilizna moralna chyba jednak dała im się porządnie we znaki.
Wąż w rajskim ogrodzie
Drugi gitarzysta The Eagles, Don Felder, podczas komponowania utworu miał za zadanie nagranie instrumentalnych fragmentów na taśmę i przekazanie ich Freyowi i Henleyowi. Nagrywał wszystko we własnym w domu, który położony jest w kanionie Topanga, w Los Angeles – to idylliczna okolica, słynna z domów gwiazd. Zdaniem niektórych, to prawdziwy raj na ziemi. Nagrania spoczywały bezpiecznie w gabinecie, gdy przebywający w trasie koncertowej Felder odebrał telefon od swojej żony, Susan.
Była to dość krótka rozmowa, bo małżonka rzuciła w słuchawkę krótkie „Przeprowadzamy się!”. Okazało się, że Susan, która niedawno została matką, leżała na kocu w ogrodzie wraz z noworodkiem, gdy zorientowała się, że obok główki dziecka znajduje się gniazdo grzechotników. Spakowała się zatem i uciekła z dzieckiem nad ocean, do Malibu.
Tęskniący za rodziną Felder był wstrząśnięty tą opowieścią, ale korzystnym ubocznym skutkiem tego wydarzenia jest jego podejście do porzuconych wcześniej nagrań. Myśl o napięciu, jakie kreuje w wyobraźni obraz węża w rajskim ogrodzie, powoli skradającego się ku niewinnej ofierze, zainspirowała go do przełożenia wszystkich kłębiących się w nim uczuć na muzykę. Powstało coś, co koledzy z zespołu uznali za „zagrane powolnie rockowe flamenco” i „syntezę wszystkich muzycznych stylów”. Dysonans, jaki powstał w tej kompozycji zainspirował zatem roboczy tytuł piosenki – dość ironiczny, a zarazem oddający wszystkie jej sprzeczności, zarówno liryczne jak i muzyczne – „Mexican Reggae”. Tak zresztą panowie z The Eagles roboczo nazwali gatunek muzyczny, który właśnie na chwilę wprowadzili na salony.
Hotel California – idylla w piekle
Za ostateczny muzyczny kształt przeboju odpowiedzialny jest Don Felder, który na dłuższy czas pozostał z rodziną w wyżej wspomnianym domku na plaży w Malibu. – Pamiętam, że siedziałem w salonie w jakiś piękny lipcowy dzień, z szeroko otwartymi drzwiami na taras. Byłem jeszcze cały mokry, w kąpielówkach, patrzyłem na ocean i myślałem tylko o tym, że świat jest cudownym miejscem. Miałem przy sobie gitarę akustyczną i zacząłem sobie po prostu mruczeć, a pełne akordy „Hotel California” po prostu się ze mnie wylały – opowiadał Felder.
Muzyk musiał być faktycznie odprężony i płynący na fali nagłej inspiracji. Gdy rok później doszło w końcu do sesji nagraniowej, nastąpiło lekkie zamieszanie. Gdy Felder i Walsh zaczęli pracować nad zarejestrowaniem partii gitarowych, coś zaczęło iść nie tak. Dziwne i obce dźwięki zwróciły nawet uwagę Dona Henleya, który zaczął domagać się od Feldera, by zagrał wszystko „tak, jak na demo”. Tymczasem…
– Trochę zgłupiałem, bo głównym problemem było to, że zrobiłem to demo rok wcześniej; nawet nie mogłem sobie przypomnieć, co na nim było! Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że taśma, o której mowa, znajdowała się na drugim końcu kraju – w Los Angeles. Musieliśmy improwizować… Ostatecznie zadzwoniliśmy do gospodyni domu w Malibu, która wzięła taśmę z nagranymi akordami, włożyła ją do magnetofonu i trzymała słuchawkę telefonu przy głośniku. z telefonem trzymanym przy głośniku. Było to wystarczająco blisko wspomnianego demo, by uszczęśliwić Dona… – wyznał Felder w jednym z licznych wywiadów.
Okazuje się, że zamieszanie i improwizacja może zapewnić gigantyczny sukces. „Hotel California” stał się ikoną swojej epoki i przez lata utrzymał swoją niebywałą popularność. Piosenka odniosła taki sukces, że w 1977 roku Krążek „Hotel California” zdobył nagrodę Grammy za najlepszy album roku. Singiel znalazł się również na szczycie listy przebojów Billboard Hot 100, a Amerykańskie Stowarzyszenie Przemysłu Nagraniowego przyznało mu złoty album za sprzedaż ponad 1 miliona egzemplarzy w tym roku. Od czasu wydania, sprzedało się ponad 16 milionów egzemplarzy płyty – i to licząc tylko sprzedaż w Stanach Zjednoczonych.
Zatrzymajmy się dziś zatem na chwilę i posłuchajmy słonecznego przeboju, nie zapominając jednak o kładących się na życiu cieniach. To chyba idealny plan na jesienne popołudnie.
Komentarze