We wczesnych latach 70. zeszłego stulecia, czyli kilka lat przed tym, jak punk rockowa fala uderzyła w Stany Zjednoczone, trzech czarnoskórych braci z Detroit założyło zespół o nazwie Death. Ich muzyka okazała się jednak zbyt rewolucyjna i muzycy szybko porzucili swoje ambicje. 30 lat później nastąpiło przypadkowe wskrzeszenie Death i w końcu wszystko nabrało nowego sensu – ich muzyka jest brakującym ogniwem między cukierkowym rock ‘n’ rollem i bardzo agresywnym punkiem. Oto krótka historia protopunkowego białego kruka z Detroit.
David, Bobby i Dannis od dziecka lubili muzykę. Już w połowie lat 60. pogrywali sobie razem w wolnych chwilach, zazwyczaj biorąc na tapetę piosenki R’n’B. W 1973 roku wydarzyło się jednak coś, co całkowicie zmieniło ich upodobania – zobaczyli koncert Alice Coopera i stwierdzili, że nie będą dłużej grali tego, co wszyscy. Rzecz jasna, spotkało się to z wielkim niezrozumieniem ze strony rodziny i sąsiadów, bo przecież jak czarni chłopcy mogą grać białą muzykę?
Ale młodzi Hackney nic sobie z tego nie robili – Dannis grał na perkusji, Bobby był wokalistą i basistą, a domeną Davida była gitara, teksty oraz melodie. Po odkryciu, że idzie im naprawdę nieźle, zaczęli ćwiczyć aż 3 godziny dziennie, co szybko zaowocowało małymi występami we wschodniej części Detroit.
Ich muzyka miała w sobie jednak w sobie takie pokłady dzikości i złości, że panowie spotykali się z bardzo mieszanymi reakcjami. Ludzie nie rozumieli tego agresywnego rock ‘n’ rolla, więc często drwili z muzyków, lub wręcz odradzali im porzucenie takiego nurtu.
To również nie zniechęciło braci Hackney. W 1975 roku nagrali 7 piosenek, a ich sesję w studio nagraniowym ufundował ówczesny prezes Columbia Records, Clive Davis. Oczarowany świeżymi brzmieniami Death Davis był skłonny podpisać z nimi kontrakt, ale pod jednym warunkiem – muszą zmienić nazwę.
Bracia Hackney nie przystali na te warunki, uzasadniając swoją decyzję tak, iż nie po to ich zespół powstał z potrzeby buntu, by teraz się od niego odcięli. Myśleli, że uda im się sprzedać swoją EP-kę na własną rękę, ale był już 1976 i błyszcząca fala disco gwałtownie zalewała całe Stany Zjednoczone. Nikt już nie chciał słuchać agresywnego rocka, kiedy tak łatwo i przyjemnie można było pląsać w tym kolorowym kokainowo-tanecznym świecie.
I to był właśnie ten moment – Bobby, David i Dannis uznali, że to koniec. Spakowali swoje nagrania do kartonów, schowali je na strychu i wyjechali na kilka tygodni do Vermont, by odpocząć u krewnych. Tych kilka tygodni trwało prawie 30 lat. Jedynie David zatęsknił za Detroit i 1982 roku wrócił do miasta, gdzie pozostał aż do swojej śmierci w 2000 roku. Bobby i Dannis założyli kapelę reggae Lambsbread i co jakiś czas grywali sobie to tu, to tam, obaj bracia dorobili się też po pięcioro dzieci i to właśnie jedno z nich odpowiada za wielkie zmartwychwstanie Death w XXI wieku.
Pewnego dnia syn Bobby’ego przypadkiem znalazł w sieci nagranie zespołu Death, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Rozpoznał w nim jednak głos swojego ojca i, od słowa do słowa, trafił na strych z zamiarem odkurzenia starych piosenek braci Hackney. Wrzucił je do sieci i okazało się, że tym razem świat jest gotowy na muzykę Death – wieść o protopunkowej kapeli z Detroit rozniosła się jak internetowy wirus.
Tego, co było dalej łatwo się domyślać: reaktywacja, reedycje kultowego debiutu, nowe albumy, międzynarodowe trasy koncertowe i świetny film dokumentalny, który można obejrzeć na platformie Amazon Prime. Tak przy okazji – może czas na nowy amplituner AV? Bo w naszym sklepie akurat trwa wyprzedaż...
Komentarze